— Przedstawiam ci mego gościa — inżyniera pana Kowalskiego...
— Z Sandomiérskiego? nieprawda, nieprawda? — zagadnął przybyłego Radoszewski.
— Nie panie, jestem ze Lwowa.
— Może syn Jędrzeja, który umarł przed czterema laty?
— Nie, mój ojciec żyje chwała Bogu.
— To nic. — Będzie to jeden także pewnie z moich znajomych, bo znałem wielu Kowalskich; byłem nawet z jakimś Kowalskim w szkołach. Może to i on, bo rysy pańskie nie są mi obce...
Przypominają mi kogoś dobrze znajomego...
Było to zwyczajem Radoszewskiego, że w każdym gościu wchodzącym w dom jego, dopatrywał zawsze jakiegoś stopnia kolligacyji lub znajomości, a to dlatego, by mógł jako już niby z dobrym znajomym, stanąć odrazu na poufałéj i serdecznéj stopie i żeby gość nie czuł się obcym u niego. Zaraz potém następowały serdeczne pocałunki, a potem toast na cześć nowego gościa. Tą koleją odbywało się powitanie aż do wejścia służącego, który przyszedł poprosić do kolacyji.
Gospodarz zwrócił się do gości i odezwał głośno:
— Pozwólcie kochani sąsiedzi na skromną przekąskę. — Czém chata bogata tém rada...
Ruszono hurmem do stołu... Miała to być zaimprowizowana kolacyjka dla niespodziewanych gości, za któréj skromność gospodarz już naprzód przepraszał, a tymczasem technik zobaczył ze zdziwieniem zastawę, jakiéj nieraz w zamożnych domach nie spotkać. Wszystkiego było po uszy jak na odpustowym obiedzie. — Patrząc na to trudno było uwierzyć, że się jest w domu zrujnowanego szlachcica, który ostatkami goni.
Pan Jacenty widocznie przesadził, pomyślał sobie te-
Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.