— Będą nas sekwestrować. Boże! co za wstyd, i zakrywszy twarz rękami, pobiegła ku dworowi.
Teodora wiadomość, którą usłyszał z ust Bronisi, przykuła na miejscu. Spodziéwał się wprawdzie tego już dawno, bo znając smutny stan interesów Radoszewskiego, — nie mógł wątpić, że kiedyś musiało przyjść do téj ostateczności. A jednak, mimo to przeraził się tą katastrofą, zaniepokoił się mocno o przyszłość tych ludzi, do których tak przylgnął. Szczególniéj szło mu o Bronisię. Nie trudno było przywidziéć, że to, co zaszło dziś w lipczyńskim dworze, było dopiéro początkiem tych nieszczęść, które miały się teraz posypać na ich głowy, a skończyć ostateczną rzeczą. A co po tém będzie?
Koło tego pytania obracały się teraz wszystkie myśli jego. Pośród różnych planów, jakie mu się po głowie przesuwały, był jeden, przy którym dłużéj się zatrzymywał. W planie tym było schludne mieszkanko, ożywione i upiększone ręką kobiécą; w mieszkanku tém wyobrażał sobie Bronisię w czepeczku w roli gospodyni, robiącą naradę ze starą Kundusią nad obiadem na jutro, starego Radoszewskiego grającego z jego ojcem w maryjasza do puli przy kieliszku wina, a siebie schylonego nad rejzbretem, pracującego na utrzymanie téj gromadki serdecznéj. Z lubością zatrzymywał myśl swoją na słoneczném zjawisku. Wątpił bowiem, czy Bronisia zgodziłaby się na takie życie, czy to uczyniłoby ją szczęśliwą, a nawet wątpił czy zdołał sobie pozyskać jéj miłość. Młodość bowiem, na punkcie miłości, bywa często bardzo lękliwą i niepewną. Młodzian, któremu się zdaje niemal, że świat cały do niego należy, że cokolwiek zamarzy, osiągnąć może, gdy się zakocha, traci tę pewność siebie, z obawą myśli o tém, czy zdołał pozyskać wzajemność i choćby pani jego
Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.