Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.

się, gdzie ta kobieta się ukrywa, dasz najprzód mnie znać, mnie samemu. Rozumiész?
Marek wytrzeszczył oczy i spojrzał z głupią miną na mówiącego. Takiego obrotu rzeczy nie spodziewał się wcale, — to téż zrobiło mu się, jakby go kto pałką w łeb uderzył. Nie mógł wymiarkować, czy nieznajomy żartuje z niego, czy go téż bierze na próbę. Ale wnet mu się wątpliwość wyjaśniła, gdy nieznajomy, wydobywszy pugilares wyjął z niego trzy banknoty po dziesięć reńskich i dając mu je, rzekł:
— Oto zadatek.
Leśnego zakłopotały te pieniądze. Nie wiedział właściwie za co je bierze.
— A jak się nie wywiém? — spytał trzymając pieniądze w wyciągniętéj ręce, jakby gotowy był oddać je. — To nie tak łatwa sprawa.
— Przecież ktoś musi wiedzieć. Może ktoś we wsi.
— Ba, we wsi może wiedzą; ale niepowiedzą, bo oni z nią trzymają.
— To wytłumacz im, że tu idzie właśnie o uratowanie jéj. Że jest ktoś, co pragnie się z nią widziéć i zabezpieczyć jéj spokojne życie na starość. Rozumiész?
— Rozumiém, — odrzekł Marek wyprężając się po wojskowemu na znak posłuszeństwa.
— A jeżeli się dowiesz coś pewnego, dasz mi zaraz znać.
— A gdzie znajdę wielmożnego pana?
— Pytaj się w baraku inżynierskim o Kowalskiego. Tam ci powiedzą, gdzie mnie znajdziesz.