Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/282

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na moje.
— To zgoda.
— Tylko się postarajcie — dodał po chwili — żebym wam nie umarł z głodu.
— Jest tu karczma przy drodze — chodź zawleczemy się tam. Półkwaterek wódki skrzepi cię.
— To się wié, że skrzepi.
Ożywiony tą obietnicą cygan usiłował podnieść się z ziemi, ale mu to z trudnością przychodziło. Cyganka pomagała mu, otuliła nagie jego ramiona łachmanem, wpakowała mu kij sękaty w rękę i popierając podprowadziła za sobą ściéżką ku gościńcowi.
W parę dni potém o wieczornym zmroku para ta cyganów pojawiła się w zaroślach, co czerniły się nad rzeczką za ogrodem pałacu Zagajowskiego. We dworze było już ciemno. Tylko w trzech oknach na piętrze świeciło się.
— To jego okna — rzekła cyganka z szatańską radością. Tam pójdziesz.
— A nuż nie puszczą.
— Puszczą skoro powiész, z czém przychodzisz. Stary radby mnie mieć co prędzéj w swoich rękach. Powiész im, że jestem na wydartuchach, że wróciłam dzisiaj i skryłam się tam. On wyszle ludzi, a ty tymczasem...
— Ale to wszystko pójdzie na wasze sumienie?
— Na moje, na moje — rzekła ponuro. Tylko idź prędzéj. Ja tu na pagórku będę czekać. Może będziesz mógł ocalić się.
— A mnie to na co? — Już ledwie duch kołacze się we mnie. Czas i na mnie. Bywajcie zdrowi. Żeby wam to na dobre wyszło.
— A zapałki masz?
— To się wié.
To powiedziawszy odszedł obojętnie, jakby szedł na