Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

Zbliżał się do żyda, który cofał się przed nim, i oglądał się niespokojnie w około, jakby się obawiał, by ktoś nie zobaczył go w towarzystwie przybyłego obdartusa.
— A ty po co tu przyszedł — hę? Nie możesz sobie pójść do swojego domu — czy to nie masz domu — hę?
— W domu szukali mnie żandarmi — skryjcie mnie gdzie...
— Za co ja mam ciebie skryć? bo to ty mój brat, albo swat?
— Przecie wy sami namawiali mnie nieraz do tego...
Żyd aż podskoczył ze złości na te słowa — podbiegł do chłopa z rozpostartemi i trzęsącemi się rękami, oczami roziskrzonemi, jakby go chciał rozszarpać i syczał cichym ale dosadnym głosem:
— Co, ty gałgan, ty pijak, ty pijak, ty śmiesz mówić, że ja ciebie namawiał? — Czy myślisz, że ci to co pomoże w sądzie, że ci uwierzą? — Ja cię namawiał? Kiedy ja cię namawiał?
— No, nie mówiliście dokumentnie: idź, podpal, ale przypomnijcie sobie Abramku, jakeście nieraz mówili, ej, żeby tak się znalazł kto coby tego pana z Zagajowa z dymem puścił, toby mu się dopiéro przysłużył.
— Mówić wolno, co się komu podoba. — Ja mogę mówić, że chciałbym mieć kawałek księżyca, to mi go dasz, ty głupi chłopie, hę?
— Ja téż nie wpiéram w was, żebyście mnie namawiać mieli, ja sam miałem złość na niego. Ale sobie myślałem, Abramko będzie także kontent z tego, bo i on go nie lubi. A wy mnie jak psa odpędzacie.
— Bo ja nie chcę, żeby cię tu widzieli. Na co mnie tego kłopotu? — Nie mogłeś ty iść prosto do domu, a nie włóczyć się. — Pies byłby o tém nie wiedział!
— Ja téż chciałem tak zrobić, ale ludzi moc wyległa