Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

— Abramku — wołał — broń się, nie daj się. A to szelma Zagraj, jak się ostro bierze do niego. Dzielny pies. A Łapka milczkiem go podchodzi: akurat, jak matka. Ha, ha, ha, — jak Boga kocham, gotowi potargać Abramkowi kapotę. — Ktoby się po nich tego spodziewał.
Więcéj go zajmowała dzielność psów, niż strach żyda i aby mieć dłuższą sposobność podziwiania téj dzielności, nie spieszył się wcale z oswobodzeniem Abramka z kłopotliwego położenia. Dopiéro gdy się naśmiał i ubawił do syta, zaszedł ku bramie powoli, pykając fajeczkę, zawołał na psy, które łasząc się przybiegły do nóg jego. On je głaskał i klepał zadowolniony i wśród tego mówił naprzemiany to do nich to do żyda:
— Brawo Zagraj, brawo Łapka. — A to tchórz z ciebie Abramku, fe, wstydź się.
— Wielmożny panie, z takiemi bestyjami to nie ma żartów — on i najodważniejszego pokąsa.
— Ależ kpie jakiś — to młode psy. Cóż one ci zrobić mogą?
— To samo co stare. — O!
Tu pokazał kawał oddartéj sukmany.
— To z figlów tylko.
— Piękne mi figlów. A kto mi za to zapłaci? Tu nie ma śmiechu...
Mówił te słowa pokornie, uniżenie, ale w drgających muszkułach bladéj twarzy i zaiskrzonych oczach żyda, malowała się tajona wściekłość za to lekceważące traktowanie go i bawienie się jego kosztem. Radoszewski jednak nie uważał tego, bo on ani przypuszczał, aby żyd o coś podobnego mógł się gniewać. Uczucie godności człowieczéj uważał tak dalece za wyłączny przywiléj szlacheckiego pochodzenia, że gdyby Abramko ośmielił się powiedziéć mu, że takie szczucie psami uwłacza mu, byłby mu się