w nos rozśmiał. Abramko zapewne wiedział tém, bo nie probował wcale okazać mu swojéj obrazy, owszém starał się ile możności pokryć chwilowe wzburzenie, nawet zaczął uśmiechać się pokornie i tylko o potarganéj kapocie zapomniéć nie mógł. Ale gdy mu Radoszewski obiecał, że mu zapłaci tę szkodę — uspokoił się i z dobrą już miną poszedł ku gankowi za dziedzicem, który usiadłszy napowrót przy stoliku i łyknąwszy parę haustów kawy, odezwał się po chwili:
— No, cóż słychać Abramku?
Był to zwyczajny sposób pana Radoszewskiego zaczynania rozmowy. Tradycyjne to pytanie szlacheckie, datuje się może jeszcze z czasów, w których nie było poczt, ani gazet. Abramko téż był przyzwyczajony do tego pytania, tak że czasem się zdarzało, iż nim dziedzic mu je zadał, odpowiadał stereotypową formułką:
— Nic wielmożny panie — biéda i tyle.
— Ekonom mi mówił, że masz podobno jakichś majnemorajnych gości u siebie?
— To żadne goście wielmożny panie, — dzieci przyjechały — syn i córka.
— A gdzież to syn był? Podobno w szkołach? Czy to prawda, że ty syna do szkoły posyłasz? I cóż z niego myślisz zrobić?
— Co można zrobić z żyda, wielmożny panie, będzie z niego handlarz i na tém koniec.
— Ale córka twoja podobno dobrze za mąż wyszła? Ekonom mi mówił, że wygląda jak pani jaka.
— Żeby ona wyglądała nie wiedziéć jak, to zawsze z niéj nie więcéj nie będzie, tylko żydówka.
Habe zdawał się umyślnie przesadzać z lekceważeniem i poniżeniem siebie i swojéj familii; — może dla tego, że nie lubił, by ktoś ciekawym wzrokiem zaglądał
Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.