w jego życie rodzinne i pogardliwym smakiem obrażał jego dumę; jako ojca familii; a może téż w odpowiedziach jego kryła się zjadliwa ironia, przedrzeźnianie pojęć szlacheckich o żydach. Radoszewski jednak nie poznał się na tém, owszem zdawało mu się, że tém łaskawem zapytaniem o dzieci udobruchał i ujął sobie żyda. Zadał mu jeszcze kilka oklepanych pytań o ceny zboża, o odbyt na ostatnim końskim jarmarku i t. d., a w końcu odezwał się tonem pozornie swobodnym i rubasznym, w którym jednak przebijał się przymus i udanie wesołego humoru.
— Habo! — rzekł nie patrząc żydowi w oczy — potrzeba mi pieniędzy.
— Ny, komu ich teraz nie potrzeba, wielmożny panie. Teraz trudno o grosz. Ja sam chciałem prosić wielmożnego dziedzica o coś pieniędzy za te kwitki.
— Mniejsza o kwitki. Jak wytrzaśniesz pożyczkę dla mnie to ci zapłacę tę bagatelę.
— Dla wielmożnego pana to bagatela, ale dla mnie biédnego żyda, to trzy tysiące siedmset sześćdziesiąt pięć guldenów — to nie bagatela.
— Wiele, wiele? — zawołał zdumiony tą cyfrą Radoszewski. Wypuścił fajkę z ust i podniósł się ze stołka.
— Trzy tysiące siedmset sześćdziesiąt pięć guldenów, może bez jakiego krajcara.
— Ależ to niepodobna. Za co? — Za same kwitki? — Zkądżeby taka straszna suma urość mogła. Wszak na Nowy Rok rachunek nasz był wyrównany.
— Od Nowego Roku mamy już sześć miesiąców. To się uzbiéra.
— No, ale żeby aż tyle.
— Niech wielmożny pan porachuje — rzekł Abramko wyciągając pakę kwitków i kładąc je na stole przed dziedzicem.
Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.