Radoszewski jednak nie zabiérał się wcale do rachowania, zabrałoby mu to niepotrzebnie wiele czasu, a tu szło mu, aby załatwił się z Habą przed sumą. Nie myślał dziś wcale o płaceniu, jeno o pożyczce i dla tego odsunąwszy paczkę na bok — rzekł:
— Innym razem porachujemy się. Teraz nie mam czasu.
— Wielmożny panie, to choć co nieco, prosiłbym pieniędzy, bo teraz idzie jarmark, chciałbym parę krów kupić, trzeba podatki zapłacić.
— Zkądże ci wezmę cymbale, kiedy sam nic nie mam. — Pożycz zkąd — to i tobie się coś dostanie.
— Jakto pożyczyć, kiedy nikt nie chce dać. Hypoteka zasmarowana już aż strach, z przeproszeniem łaski pańskiéj. Lasu wielmożny pan sprzedać nie chce.
— O tém nie ma mowy.
— A jednak toby wielmożnego pana podreperowało.
— Mówiłem ci, że nie sprzedam. — Znasz szlacheckie słowo.
— Ale gdyby tak kto sprzedał za wielmożnego pana. To i honorowi by się nic nie stało i kieszeń by się podreperowała. — Podsunął się żyd nie śmiało i spojrzał ukradkiem na Radoszewskiego, badając jakie przyjęcie znalazł ten projekt.
Ale Radoszewski nachmurzył się i rzekł:
— To byłby żydowski wykręt tylko, — niegodny szlachcica.
— No to co zrobimy wielmożny panie? — Żydki na weksle już nie chcą nic dać; nawet na te pieniądze, co koléj ma zapłacić już w sądzie, areszt położyli za dawne weksle. Żeby to jeszcze wielmożny pan umiał się z temi kolejnikami potargować, toby się co dla wielmożnego pana okroiło. Ale jak zrobią wywłaszczenie to grosza z tego nie zobaczymy. — Wierzyciele zabiorą.
Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.