Żyd się skrobał po głowie, jakby chciał z niéj wyskrobać jaką radę, a twarz jego skrzywiona wyrażała, że mu się to jakoś nie udawało. Wreszcie odezwał się:
— Czy wielmożny pan nie sprzedał jeszcze nikomu krescencji?
— Nie, albo co?
— Bo możnaby sprzedać — toby coś pomogło.
— Sprzedać za pół darmo.
— Dlaczego za pół darmo?
— Bo każdy będzie chciał korzystać z tego że potrzebuję, a i wstyd nie mały, jak gruchnie po okolicy, że Radoszewski już zboże na pniu sprzedaje.
— Po co ma gruchać? To wszystko robi się cicho, ładnie. Ja sam gotów wziąść na siebie ten interes.
— Ty? — Czyż byś ty miał pieniądze?
— Ja sam nie mam. Ja sobie pożyczę, jakby dla siebie i zapłacę raty za wielmożnego pana.
— A krescencję zabierzesz.
— Nie, ja tylko zbiorę wielmożnemu panu, omłócę, sprzedam i potém się porachujemy. Ja sobie potracę, co mnie się należéć będzie za kwitki, za moją fatygę i to com dał w gotowiźnie, a resztę oddam do rąk wielmożnego pana.
— No to dlaczegóż ty masz zbiérać? To przecież lepiéj że sam zbiorę.
— To moja spekulacyja. Żydowi zawsze taniéj zrobią ludzie, niż panu. To już będzie mój zarobek za fatygę.
Radoszewski zaczął się wahać i namyślać.
— Ale widzisz, to jakoś głupio będzie wyglądało wobec ludzi, że ty będziesz sobie gospodarzył na moim gruncie, jakby na swoim.
— Co to wielmożnemu panu za nie honor, że żyd bę-
Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.