Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.



I.
Kochani sąsiedzi.

Szary zmrok rozmazał w niewyraźne kształty kontury wioski, do któréj para koni ciągnęła po piaszczystéj drodze bryczkę... Na bryczce siedziało dwóch mężczyzn. Jeden już mocno szpakowaty, wychudły i ruchliwy; drugiego profil ostro i wyraźnie rysował się na jasném tle zachodniego nieba i pokazywał rysy regularne. Cera tylko, niewiadomo czy wskutek zmierzchu czy z natury wydawała się ciemną, przez co białka oczów i zęby, które czasem odsłaniał w sarkastyczném uśmiechu, nabierały rażącéj białości. Słuchał on w milczeniu swego starszego towarzysza, który chciał go rozgadać i bawił jak mógł opowiadając o wszystkiém, co mu na oczy lub na myśl przyszło. Młody człowiek był widocznie obcym w tych stronach, a szpakowaty jegomość uważał za obowiązek dawać mu objaśnienia o ludziach, okolicy i ciekawych wypadkach.
Wtém naraz przestał mówić i wpatrzył się w jeden punkt nieba za lasem, który coraz, coraz się więcéj zarumieniał.
— Grzesiu! — odezwał się wreszcie do furmana — co to tam tak się zaczerwieniło za lasem. Czyby to księżyc?
— Ej, nie widzi mi się, proszę pana. To prędzej gdzieś się pali...
— Pali się, powiadasz? — A gdzie być może?