Gdyby w powieści wolno było być poetycznym, to porównałbym panią Konstancję do pięknej skały porosłej kwiatami, a jej małżonka do ruchliwych fal wody, co z ustawicznym szelestem tłuką się o skałę, chcąc wymodlić u niej wstęp do jej wnętrza. Z tak nienaturalnego zetknięcia się dwóch charakterów wynikały częste burze małżeńskie, w których spokój i duma pani Konstancji odnosiły zawsze zwycięstwo. Pan Alfred odchodził zwykle upokorzony, zawstydzony; nazywał się mazgajem, wymagającym, i znowu silił się na spokój. Ale gdy ani spokój ani prośby, ani łzy nawet (bo i płakał nawet pan Alfred) nie rozbudziły śpiącego serca kobiety, pan Alfred plunął na wszystko gorzką śliną ironji i... często począł wyjeżdżać do miasta, gdzie karty i wino dawały mu chwilowe zapomnienie. A jednak były chwile, w których próbował jeszcze złamać ten chłodny posąg kobiety, by się po kobiecemu odezwał do niego, by go wyrwał z hulackiego szału; ale chwile takie były coraz rzadsze i pan Alfred zrobił się hulaką. Dopiero powrót córki do domu opamiętał go. Serce córki było kotwicą, której się chwycił nieszczęśliwy małżonek. Nieraz gdy wracał
Strona:Michał Bałucki - Za późno.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.