— Wytłumaczę się jaśniej — rzekł doktór, obrócił się ku oknu i pokazał ręką na wioskę, co milcząca, osnuta tajemniczemi cieniami nocy spała w dole. — Patrz pan na te chaty wieśniacze. Ile tam teraz chorych, ile głodnych leży? a i najlepszych stan o wieleż lepszy od stanu zwierząt? Czy myślisz pan, że człowiek, coby ukochał ten lud, zajął siłę jego losem, wspomagał i umoralniał zarazem — czy tego człowieka serce mogłoby spać?
Pan Alfred zamyślił się.
— Nie zastanawiałem się rzeczywiście nad tem.
— Nie dziw! pan przyzwyczaiłeś się do tego widoku, jak więzień do ciemności.
Chciał pan Alfred coś odpowiedzieć, gdy wtem drzwi się otworzyły i wsunęła się przez nie biała, aksamitna twarzyczka Zosi.
— Czy można? — spytała cicho i weszła. Oczami spotkała się z doktorem i oboje mocno pokraśnieli.
Nie chcę stąd domysłów robić; tak się często dzieje.
— Pan doktór W., moja córka — rzekł Alfred prezentując.
Strona:Michał Bałucki - Za późno.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.