— Być ich ojcem, — dorzucił doktór i urwał rozmowę. Milczeli długo.
Pan Alfred dumał o nowej myśli, co go rwała do siebie; przed doktorem stał już zaklęty obraz Zosi, uśmiechniętej ze spuszczoną główką. Może za prędko zajął się Zosią — cóż robić? Uczucie jest iskrą, chwilki potrzeba, by je zapalić.
A Zosia? Zosia, po balu, kładąc się nad ranem do łóżeczka, myślała ciągle, jak trudne, a piękne jest życie lekarza.
Od owego balu pani Konstancja nie mogła poznać męża. On taki dawniej słodki dla niej, tak za nią chodzący, czasem gwałtowny, teraz był dziwnie obojętnym dla niej, spokojnym, a przecież grzecznym. Przygasłe jego oczy ożyły jakąś myślą, często wychodził na wieś i wracał zawsze z pogodnem czołem. Czasem córka towarzyszyła mu w jego wycieczkach. Pani Konstancja czuła się opuszczoną, samą — to ją bolało. Czasem w chwilach takich, kiedy ją córka i mąż zostawiali w pustych pokojach, pani Konstancja znudzona ciszą, spokojem, szła do kołyski Adasia szukać zajęcia; ale dziecię, nieprzyzwyczajone do pieszczot matki
Strona:Michał Bałucki - Za późno.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.