w sobie energię, którą słowa doktora od czasu do czasu podnosiły i ożywiały.
Zosia czuła niewypowiedzianą wdzięczność dla doktora, że jej ojca jedną myślą do tak pięknego obudził życia. Już teraz nie bała się tych chwil, w których ojciec zamyślał się i posępniał tak, że go jej najczulsze pieszczoty rozpogodzić nie mogły. Pan Alfred był spokojny, wesoły; żony unikał, przy obiedzie lub herbacie był dla niej uprzejmy, ale chłodny. A Zosieńka w tem trzymała z ojcem. Ona bała się matki. Więc chętnie wychodziła z ojcem na wieś, roznosząc żywność, lekarstwa, odzież dla dzieci; to kazała do siebie przychodzić dziewczętom i uczyła je robót i czytania.
Tak minęła zima.
Nastała wiosna, piękna, pogodna. Zazieleniały pola i sady, kwiatów i woni mieli ludzie dużo; ale przednówek był ciężki i głód w wiosce. Dwór pana Alfreda stał się ucieczką biednych. On i córka byli niezmordowani.
Jednego dnia po obiedzie, pan Alfred wstał i rzekł do Zosi:
— Weź kapelusz, pójdziemy na wieś.
Strona:Michał Bałucki - Za późno.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.