Strona:Michał Marczewski - Wilk morski u ludożerców.pdf/13

Ta strona została uwierzytelniona.

liśmy wrażenie już wszyscy bez wyjątku, że okręt nasz to cmentarz prawdziwy, kajuty w nim — nasze mogiły, a my zaś; choć żywi, — to trupy chodzące.
Nie studziło to jednak bynajmniej naszego zapału, nie gasiło wcale naszej wiary. Mimo powolne sprawdzanie się ponurych przeczuć naszego kucharza, gotowi byliśmy kpić sobie z niego, gdyby otrzymana chłosta nie sznurowała nam ust pochopnych do żartów, ale nie cynicznych jeszcze.
Dopiero groza tego, co nas wkrótce spotkało, nastroiła nas poważniej znacznie.
Po trzech dniach ciszy, w czasie której ledwo zdołaliśmy dotrzeć do brzegów Afryki, zadął wiatr silny, który, wzmagając się z godziny na godzinę, przeszedł w huragan niezwykłej gwałtowności. Nigdy już potem nie obserwowałem tego dziwacznego zjawiska. Niebo było bez chmurki, słońce świeciło jasno, a z północo-zachodu wiało na południo-wschód z mocą samumu, pędząc nas ku skalistemu lądowi, gdzie nasz „Rubikon“ roztrzaskałby się na drzazgi niezawodnie. Z nadzwyczajną trudnością udało się naszemu sternikowi wyprowadzić statek na pełne morze, a tam rozszalała wichura porwała nas niby piórko i niosła przez spienione bałwany z szybkością nieopisaną. Naturalnie, że zwinęliśmy wszystkie żagle. Była chwila, w której nasz kapitan zastanawiał się, czy nie kazać zrąbać jeden z naszych masztów. Co jakiś czas, kiedy tylko okręt odwrócił się do fali bokiem, olbrzymie słupy wodne zalewały nas do-