Strona:Michał Marczewski - Wilk morski u ludożerców.pdf/14

Ta strona została uwierzytelniona.

szczętnie. Należało trzymać się lin z całej siły i zachowywać czujność nadludzką niemal, gdyż każdemu z nas, pełniących służbę na pokładzie, groziła przy tej sposobności śmierć niechybna. Mimo to dwuch z moich towarzyszy zmyły fale morskie z fordeku w oczach wszystkich obecnych i nie było możności przyjść im z pomocą.
Wichura trwała bez przerwy dnie i noce przez dni z rzędu kilka. Przez te dnie mowy być nie mogło o spoczynku. Nie spaliśmy, lecz jedynie zapadaliśmy w jakieś omdlenie, z którego co chwila budziło nas gwałtowne miotanie się naszego „Rubikonu“. I znowuż każdy z nas miał to wrażenie, że okręt nasz zamienił się w olbrzymią beczkę, napełnioną w jednej trzeciej kartoflami, których rolę naturalnie myśmy odgrywali. Beczkę puszczono z wysokiej góry po chropowatej spadzistości. Podskakuje ona, toczy się, spada coraz chyżej na spotykane po drodze wyrwy i kamienie, a znajdujące się w niej kartofle, t. j. my, nieszczęsna załoga, tłuczemy się niemiłosiernie i trykamy się wzajemnie niby w szał wprowadzone barany.
Po trzech dniach takiej męki, zdało mi się, że nie wytrzymam dłużej i już nosiłem się z zamiarem rzucenia się w spienione dookoła wary, gdy na szczęście pewnego wieczora wiatrzysko uspokoiło się zupełnie.
Mogliśmy przyjść nieco do siebie, mogliśmy powoli przyprowadzić nasz roztrzęsiony „Rubikon“