Strona:Michał Marczewski - Wilk morski u ludożerców.pdf/25

Ta strona została uwierzytelniona.

rych znalazł się i nasz kucharz, nieboże, przeczuwający nieszczęście.
Lądowanie zabrało nam z godzinę czasu, pół godziny ustawialiśmy się w szeregi po czterech, tworząc dość długiego węża, w głowie którego szedł kapitan ze starszym swoim pomocnikiem, drugim oficerem i sternikiem. Temu naszemu szykowaniu się przypatrywali się czarni, zgromadzeni w niewielkiej ilości na wybrzeżu, czekali na nas Bim w płóciennych majtkach i kapeluszu ryżowym wraz z jakimś dryblasem ze świty królewskiej, mając nas przeprowadzić najprostszą drogą w głąb wyspy. Ja znajdowałem się w środku „węża“ razem ze szkotem Bobem Roy’em, serdecznym moim przyjacielem, starszym naszym kolegą Jerzym Donaldem i wilkiem morskim Johnem Kwingstonem. Szliśmy noga w nogę marszem, wolno, gdyż droga wznosiła się dość znacznie w górę, a przednie szeregi mieli dość ciężkie dary dla kacyka i jego przybocznych: baryłkę rumu, dużą beczułkę whisky, wór cukru i skrzynię drobiazgów jako to toporków, noży, świecidełek i t. p. Uszliśmy może dwa tysiące kroków, gdy poza zaroślami, które ocieniały nam drogę, ujrzeliśmy przed sobą wąwóz dość wąski i stanowiący coś z rodzaju kurytarza pomiędzy dwoma pagórkami. Słońce grzało mocno, chłód panujący w wąwozie sprawiał nam przyjemność niemałą, wkraczaliśmy w parów ochoczo i dopiero później, kiedy ściany tego przejścia cudacznego jęły zwężać się i wyrastać nad naszemi