Strona:Michał Marczewski - Wilk morski u ludożerców.pdf/28

Ta strona została uwierzytelniona.

kominie, z którego musi być przecież wyjście; powietrze z góry ciągnie.
I w tem miał rację. Powietrze szło ku mnie szeroką falą i oddychając nim, zyskiwałem siły i zwykłą jasność sądu. Wreszcie, zdobywszy się na energję, ruszyłem za głosem i po niejakich wysiłkach trzymałem już Boba za nogę.
— Czy to ty Jamesie?
— Ja, Bobie!
Nie widzieliśmy się wcale, ale porozumiewać mogliśmy się swobodnie. Teraz pracowaliśmy wspólnie.
A była to robota niemal nadludzka. Pchaliśmy się ku górze łokciami i kolanami. Miałki piasek i pył leciał nam na głowy, zasypał oczy, nozdrza, tamując oddech, zapełniając usta, drapiąc w gardle niemiłosiernie; z pod nóg, z pod łokci usuwały się ruchome kamienie, sypiąc się w dół z ostrym szelestem, uderzając z głuchym łoskotem o jakieś dno niewidoczne. Co jakiś czas natrafialiśmy na ściany mniej twarde, więcej zrychlone i tracąc punkty oparcia, zsuwaliśmy się na dół z szaloną szybkością, poczem trzeba było gramolić się w górę znowuż, z trwogą w sercach, że to się powtórzy raz jeszcze. Kiedyśmy się zmęczyli zupełnie, kiedyśmy tracili sił ostatki, ponad głowami naszemi zamajaczyło światło bladawe. Kiedyśmy się wydostali na górę, słońce kłoniło się ku zachodowi.