Strona:Michał Marczewski - Wilk morski u ludożerców.pdf/7

Ta strona została uwierzytelniona.

nia głosu splunął po marynarsko przez zaciśnięte zęby i zaśmiał się głośno, rubasznie.
— He he he!... Dobrześ powiedział mój Marku, bardzo dobrze! „Póki mu paliwa nie zbrakło!... Ha ha ha!... Jużciż jużciż! Sprawiedliwie! Bo jak mu węgielek wyjdzie, jak pod swym kociołkiem nie zapali, będzie musiał rozpinać wszystkie żagle i odmawiać pacierze gorliwie, aby byle Pan Bóg zesłał mu wiaterek pomyślny!... He he he!... Pomślny a i łagodny w sam raz ile potrzeba. Bo jak go jaki samum na drodze naścignie to!... Pisz testament bracie i wrzucaj do morza w zakorkowanej butelce!... Może cię zanieść tam, skąd rzadko który wraca i skąd ja, swego czasu, jakim był taki jak ty młody, wróciłem tylko cudem!... He he he!... Nie takie przeżywaliśmy czasy. Cudem, cudem wracało się niemal z każdej podróży!...
Głos starego wilka a i ton tego głosu wywarły na otaczających jakieś dziwne wrażenie.
Nie było prawie człowieka tu, w porcie starego Doovru, któryby nie znał Jamesa i nie słyszał o jego przeżyciach niezwykłych niezmiernie ciekawe i powtarzane z ust do ust historje. Wiedziano, że stary widział na własne oczy węża morskiego długiego na trzy angielskie mile, że znane mu były bardzo dokładnie syreny, że omal nie rozmawiał osobiście z latającym holendrem, że pewien okres czasu przeżył na bezludnej wyspie, żywiąc się rybami i ptactwem chwytanemi w sieci i potrzaski i że wreszcie