Strona:Michał Marczewski - Wyspa pływająca.pdf/10

Ta strona została przepisana.

go ukrycia. Jeżeli istotnie zwęszyli nas Mohikanie, to na gładkiej równinie nie łatwo im ujdziemy, musimy się tu bronić. Pozycja jest wspaniała, lepszej nie znalazłby i najuczeńszy strategik; mam nadzieję, że nas tu nie dostaną i że wreszcie drogo sprzedamy nasze skalpy.
Ledwie dokończył tych słów, kiedy obłoczek kurzu przybliżył się już na tyle, że rozróżnić w nim było można, pędzących w pełnym galopie ludzi o bronzowych twarzach, przybranych w całe pęki piór, mieniących się w promieniach wstającego słońca, całą teczą jaskrawych kolorów.
Nie podlegało już najmniejszej wątpliwości, że byli to czerwonoskórzy.
Dopadli piasczystego brzegu rzeki i pozeskakiwali z koni.
Teraz czterej strzelcy mogli się uważać za zwierzynę, tropioną przez bardzo wytrwałych myśliwych.

ROZDZIAŁ II.
Kłamana przyjaźń, a właściwe zamiary.

Przez dłuższy przeciąg czasu, tak na malej wysepce wśród leniwo płynącej rzeki, jak i na piasczystym brzegu panowała cisza i grobowe niemal milczenie.
Mohikanie, zbadawszy dokładnie ślady pozostawione przez jelenia, psów i strzelców i wskazujące najwyraźniej na przeprawienie się przez rzekę tych ostatnich, rozsiedli się półkolem i odbyli krótką naradę.