Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

pustką wokoło, z czyhającą śmiercią nad głowami, ze śmiertelną miłością do jednej kobiety w sercach... Jakie tam przedtem musiały paść słowa o wadze ludzkiego istnienia, jakie wyroki straszliwej zagłady! Czy była tu rozpaczna premedytacja, czy wybuch szału? Który z nich dwu był ofiarą, a który mścicielem? Porucznik Rolicz ujrzał wyraźnie rzeźbę rysów martwych rotmistrza Jagmina i miękkie włosy jasne, takie, z jakiemi lubią się pieścić kobiece ręce... Musiał to być człowiek, stworzony do kochania, — tak jak tamta kobieta do szczęścia. A może to wszystko było przywidzeniem pułkownika, zazwyczaj tak trzeźwego?
Gdy Rolicz wsiadł na małej stacji do powozu, który przysłała po niego pani Starska, owionęła go atmosfera, od której odwykł: szczęśliwej, słonecznej ciszy. Kraju, którym jechał, nie tknęła wojna. W całem nieporównanem bogactwie polskiej wolnej krainy słały się przed nim czerwcowe pola. Tylko skowronki przerywały błogosławioną zadumę istnienia w słońcu. Pachniało miodem i żywicą. Ociężały wietrzyk przeginał młode kłosy i srebrzysto-zielona fala przechodziła atłasowym dreszczem przez całe pola. Połyskiwała się w słońcu rzeka, rozkosznie wyciągnięta długą smugą wśród niekoszonych łąk. I Roliczem owładnęła potężna a głucha, jak każdy żywioł — rozkosz istnienia. Czy bezmyślne pławienie się w czarze słonecznym