nim. Przesuwał je zwolna po twarzy, odszukując znany kontur.
Helena stała przy nim bierna i cierpliwa. Odwróciła głowę na cichy brzęk metalu. To Juljusz opuścił na ziemię nóż do rozcinania kartek, który gniótł w ręku. Schylił się po niego i szukał długo na dywanie z twarzą nabiegłą krwią. Helena łagodnie oswobodziła ręce z uścisku męża, ujęła jego ramię i przeprowadziła przez salon, aż do fortepianu.
— Zagraj! — rzekła cicho, kładąc jego ręce na klawiaturze. Uśmiechnął się do niej. W uśmiechu tym była nie opisana żałosna czułość.
— Nie odchodź!... prosił.
— Usiądę blisko ciebie, odpowiedziała łagodnie i ze znużeniem. Przemawiała do niego, jak do chorego dziecka, którego nie należy rozdrażniać.
Usiadła istotnie blisko niego w wielkim fotelu, w kręgu światła przyćmionego abażurem. Juljusz stanął w drzwiach balkonu. Umilkli wszyscy troje. Gdzieś w ciemnej otchłani cicho łkały fale. Oślepły muzyk nasłuchiwał przez chwilę głosów ciszy, wodząc w przestrzeni martwemi oczyma. Potem próbował różnych akordów, skupiony i wpatrzony w sobie tylko wiadome głębie. A potem zaczął grać. Dusza jego przemówiła tonami Schumana. Z rozpaczą beznamiętną, bardziej przejmującą od wybuchu i krzyku dzikiego protestu, skarżył się na
Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.