Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

starszą, Marjolę, już zaręczoną. W życiu swojem nie widziałem dziwniejszej dziewczyny. Dziś jeszcze, zrozumieć nie mogę, w czem tkwił urok dziwaczny, którym opętywała ludzi, a któremu i ja podlegałem. Było w niej coś niesamowitego. Wysoka i bardzo zgrabna, miała śliczne powolne ruchy, jakby senne. Robiła czasem wrażenie, że się porusza pod władzą hipnozy lub w śnie somnambulicznym, a nie z własnej żywej woli. Oczy miała też zamglone i senne, wielkie i prześliczne; w oprawie ciemnych rzęs, z tym zielonawym odcieniem, jaki posiada woda na wielkich głębinach; robiły wrażenie otchłani, matowych, tajemniczych, niezgłębionych. Nie było sposobu wyczytać jej myśli. Umiała je tak ukrywać, że nie istniała na świecie osoba, któraby się mogła poszczycić, że wie co bądź o jej istocie duchowej. Małe zwarte usta, przedziwną purpurą odbijające wśród bladości twarzy, nie uśmiechały się prawie nigdy, a przemawiały rzadko.
Dotąd sobie nie zdaję sprawy, czy te pozory niezwykłe ukrywały głębie czy poprostu — nicość. Była naprawdę zagadką, nie pozując bynajmniej na sfinksa. Wogóle pozy w niej nie było. Poprostu może brakło jej duszy. O tę zagadkę — uroczą i okrutną — Bronek rozbił swe młode życie. Kochał ją do zapamiętania, a chociaż odraza zgodziła się zostać jego żoną, męczył się dalej, jak potępieniec. Można sobie wyobrazić takie zesta-