Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

Bronka jak głowa Marjoli zwróciła się w naszą stronę. Wówczas puściliśmy konie w cwał i gnaliśmy bez tchu. Dopadliśmy domu i wówczas spojrzeliśmy po sobie. W świetle łukowej lampy, która już się paliła u pojazdu, mieliśmy wszyscy twarze sine, trupie. Gabrjelka z płaczem zaczęła wołać: „Co to było? co to było?“... Bolek powiedział, usiłując opanować szczękanie zębów, które nie ustawało: — „Zmienię tylko konie i jadę do Ruszewic.“ Był to majątek rodziców Bronka, odległy o mil kilka.
— Jedź jak najprędzej, — zdołałem wykrztusić.
Staliśmy wszyscy przed gankiem, jak przykuci do miejsca, oczekując przybycia strasznego powozu. Oto już wjeżdżał przed bramę. — Serce mi przestało bić... Zajechał przed ganek. Były w nim znowu tylko trzy osoby. Rozległ się wesoły głos wujaszka:
— A czegożeście tak pędzili, utrapieńcy? — Konie mi ochwacicie...
Marjola wysiadła z powozu, nie przemówiwszy ani słowa, i odrazu udała się na górę. Może mi się wydało, że była jeszcze bledsza, niż zwykle. Nie mogłem spotkać jej oczu...
Nad ranem Bolek wrócił z wiadomością, że Bronek odebrał sobie życie wystrzałem w skroń. Widział go na katafalku z białym bandażem osłaniającym ranę...