— Co, mała?...
Głosy płynęły zdławione i rwące.
— Ja tak nie chcę... ja się boję...
— Czego?...
— Tych oczu szalonych... Błyszczą w ciemności, jak oczy wilka...
— Połóż na nie usteczka, o tak... nie będziesz ich widziała...
— Boję się Anny...
— Marenka daleko... I ona taka święta, że nawet nie zrozumie...
— Ktoś tu przyjść może...
— Nikogo niema. Zresztą zabiorę cię i zaniosę...
— Dokąd?...
— Tam gdzie, wczoraj...
— Edmy, jesteś jak jastrząb...
— Jak jastrząb?...
— Drapieżny, straszny — i cudny!...
To słowo padło, jak namiętny krzyk, wnet zduszony.
W chwilę potem Edmund wybiegł z altanki. Na rękach niósł Helę. Usta utopił w jej rozwianych włosach. Ona miała oczy przymknięte i ręce zarzucone na jego szyję. Przeszli obok Anny, niemal otarli się o nią, nie widząc i nie słysząc nic — pijani sobą.
Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.