— Salambo tu! To ciekawy będzie widok! — zaśmiał się rotmistrz. I z wizją jej w oczach taką, jaką mu się zjawiła raz ostatni — urocza, perwersyjna i sztuczna, jak dziwaczny storczyk z cieplarni — wskoczył do wagonu. Pierwszy przedział był czytelnią. Nad stolikami, zarzuconemi pismami, schylały się nisko ostrzyżone głowy żołnierskie. Panowała tu cisza i skupienie; nie czytano — wchłaniano wprost przywiezione warszawskie pisma. Tej strawy, bardziej niż innej, byli spragnieni. Rotmistrz poczuł zadowolenie, że dogodzono jego chłopcom i wśród zrywających się do salutowania szarych postaci przebiegł do jadalni. I tam stoliki gęsto były obsadzone. Cynowe łyżki skrobały o metalowe menażki, pełno było dymu i smakowitej pary. Szybko i zręcznie przesuwały się usługujące panie między stolikami, unosząc nad głowami dymiące miseczki. Praca była nielada, ale szła dziwnie ochoczo i wesoło. Wiały tu prądy sympatyczne — z jednej strony wdzięczność, z drugiej szczere oddanie. I wszystko razem było okraszone zdrową tężyzną i pogodnym uśmiechem. Anibyś odgadł, że o kilka wiorst stąd czaiła się groza...
— Dzielne kobietki! pomyślał „straszny rotmistrz“ z uznaniem. Stał w ciemnem przejściu między przedziałami, nie zauważony przez nikogo, nawpół ukryty za firanką.
Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.