— Widzisz — mówił dalej — byłem już blizki rozpaczy, tak mnie ta ciągła niepewność męczyła. Wtem przed paru dniami odbieram list od jednego z dawnych kolegów, w którym mi donosi o wakującej[1] posadzie kancelisty...[2] Z niedowierzaniem zacząłem robić starania: tyle razy już mnie zawodziły, nie wspominałem ci więc nawet ani słowa... Sam zresztą nie wierzyłem w powodzenie! Tymczasem, wyobraź sobie, dowiaduję się dzisiaj rano, że prośba moja została przyjęta. Biegnę do biura... prawda! Dostałem miejsce i piętnaście rubli miesięcznej pensyi. Piętnaście rubli... to całe sto złotych!...
— Sto złotych!...
— Moja droga, to początek tylko; później więcej będzie, a co najważniejsza, że grosz to pewny, na który co pierwszego rachować można.
Z młodzieńczym zapałem brał się Bartnicki do nowej swej pracy: zdawało mu się, że lata szczęśliwe wracają. Pierwszy do biura przychodził, wychodził ostatni. A jak pięknie pisał!... »To prosta litografia« — mawiał pan sekretarz, kręcąc głową ze zdumienia... Zresztą obowiązki jego były nieskomplikowane[3], choć dość uciążliwe: od dziesiątej rano do czwartej po południu, czasami dłużej siedział w biurze i z rąk pióra nie wypuszczał; przepisywał referaty[4], pisał wezwania, kopio-