Strona:Mieczysław Bierzyński - Kancelista.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

lekarz poklepał po główce Janka, zapytał, ile ma lat, i, nie czekając odpowiedzi, wziął za kapelusz.
— A pamiętaj pan nie pracować tak wiele! to... szkodzi...
Wyszedł.
Cisza zaległa pokój. Janek stał na środku pokoju i zdumiony patrzał na drzwi, które przed chwilą się zamknęły; Bartnicka, z receptą w ręku, oparta o krawędź łóżka, smutnie spoglądała na męża, który jej wzroku unikał. Milczeli: ona strwożona, on — zwątpiały. Gdyby był doktór powiedział, że Bartnicki »właściwie« jest chory, że poleży tydzień, dwa, miesiąc wreszcie, — kto wie, może wiadomość ta byłaby mniej straszna, niż uspokajające słowa lekarza i kuracya tak łatwa, a tak niemożebna: »nie pracuj pan zbyt wiele, to szkodzi...« Każda »właściwa« choroba — choć dla niego żadna nie była właściwą — musiałaby się przecie raz skończyć, i Bartnicki wcześniej lub później mógłby znów stanąć do pracy, gdy tymczasem to osłabienie, ta niewłaściwa choroba, mogła się ciągnąć całe miesiące, a wówczas... Pot zimny występował mu na czoło, gdy myślał o rodzinie.
Janek pobiegł do apteki. W godzinę powrócił z lekarstwem: były to krople żelazne, dość drogie. Chory zażył i z łagodnym uśmiechem jął zapewniać żonę, że mu się lepiej zrobiło.
— Żartujesz, Józieczku, żeby mnie uspokoić.
— Powiadam ci, że mi jest lepiej. Jak tak dalej pójdzie, niedługo poleżę. Doktór widocznie miał racyę: ja nie jestem chory, tylko osłabiony...