— Żebym ja mógł już jutro wstać z łóżka!...
— Ależ wstaniesz! wstaniesz!
Odtąd w mieszkaniu Bartnickich znowu do późna migotało światło: pan Józef spał snem niespokojnym, chorobliwym, żona... szyła.
Powoli zbliżał się prawny termin jego choroby: koniec urlopu. Bartnickiemu nie było nic lepiej, ba! gorzej. Najmniejsza rzecz go drażniła, nawet gwar dzieci, które nieraz musiano zamykać w kuchence lub odprowadzać do sąsiadów, aby w domu nie hałasowały. To znowu owładała chorym tęsknota za niemi, wołał wszystko troje, sadzał na łóżku, patrzył w ich twarzyczki i pieścił a płakał. Żona dogadzała mu, w czem mogła. Dzień i noc gotowa na każde jego zawołanie, zgadywała jego żądania, jak mogła, ukrywała coraz dotkliwszy niedostatek i nieraz siadywała nawet przy chorym bezczynnie, z uśmiechem układając plany na przyszłość, a potem wymykała się do kuchni, skąd wracała z zaczerwienionemi oczyma. Mimo to słowa skargi nie słyszałeś nigdy z ust tej kobiety.
Rozdrażnienie Bartnickiego wzrastało w miarę, jak się przybliżał koniec urlopu. Napróźno żona starała się zwrócić myśl jego w inną stronę, daremnie zagadywała, wynajdując coraz to nowsze przedmioty, on wciąż do swego powracał, że za dni parę wyzdrowieje, że »się postara być zdrowym na termin«, jak tego chciał pan sekretarz. Już tylko dzień go oddzielał. Bartnicki posłał po Solskiego, jednego z kolegów biurowych, aby zasięgnąć od niego języka.
Solski przyszedł wieczorem. Przywitali się
Strona:Mieczysław Bierzyński - Kancelista.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.