w milczeniu i obojętną jęli wieść rozmowę; zaledwie jednak Bartnicka wyszła z pokoju, pan Józef rzucił szybko pytanie:
— Jak stoi moja sprawa? Co? Dadzą mi dymisyę?...
Solski odparł wymijająco — niby nic nie wiedział. Jutro może się dopiero czegoś dowie.
— Bo to, widzisz — ciągnął dalej — tam się już paru o twoje miejsce starało. Jeden to nawet miał dobrą protekcyę[1]: był pisarzem pułkowym; ale ma się rozumieć, że dotychczas żadnemu miejsca nie dano.
— Przecież dopiero jutro urlop mi się kończy!
— No tak, ale bo to prezes pytał się o ciebie, i ktoś powiedział, żeś chory...
— Ależ ja zdrów, zupełnie zdrów jestem, tylko trochę osłabiony! — bronił się Bartnicki. — Jak można było mówić, żem chory?!...
— Bo to, widzisz...
Wejście Bartnickiej przerwało dalszą rozmowę. Gdy Solski wychodził, pan Józef prosił jeszcze:
— Tylko nie zapomnij...
W godzinę potem cisza zaległa mieszkanie, przerywana miarowym ruchem wahadła — i wszyscy spali dokoła, z wyjątkiem Bartnickiej, którą szyła. Kwadranse mijały za kwadransami, godzina biła po godzinie, sen zaczynał kleić jej powieki; mimowoli robota wypadała jej z ręki, zmęczenie wzięło górę. I nagle krzyk jakiś ją zbudził. Nie-
- ↑ Poparcie, stosunki.