przytomna porwała się z miejsca: na łóżku siedział mąż z szeroko rozwartemi oczyma.
— Panie! — wołał — nie dawajcie mi dymisyi!... Ja jutro zdrów będę... zdrów, zdrów będę!
— Józiu, Józieczku! — błagała żona — obudź się, to ja tu jestem...
Łzy strumieniem płynęły jej po twarzy, spadając na rękę chorego. Bartnicki wstrząsnął się cały.
— Ach, to ty, Franiu — mówił nawpół nieprzytomny — taki straszny sen miałem... Boże, jakżem zmęczony!...
I upadł bezwładnie na poduszki...
Dzień biały Bartnicką zastał u jego wezgłowia.
— Jak czujesz się, Józiu? — pytała, gdy mąż obudził się dopiero około dziesiątej. — Tak niespokojna byłam o ciebie.
— Lepiej, znacznie lepiej; kto wie, może nawet wstanę.
— Dałbyś też pokój!
— Kiedy powiadam ci, że jestem tak silny, jak przed chorobą; muszę nawet znacznie lepiej wyglądać. Zresztą, moja droga, trudno całe życie wylegiwać się w łóżku, gdy się jest tylko kancelistą.
— Zapewne, ale gdybyś mnie chciał usłuchać...
— Kiedy wy zawsze rządzić chcecie swoim rozumem! Człowiek to robi, co musi, a wam się
Strona:Mieczysław Bierzyński - Kancelista.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.