zdaje... — nie dokończył zdania, gdy Janek wpadł do pokoju.
— Proszę tatki, woźny z listem przyszedł.
Bartnicki w jednej chwili przysiadł na łóżku.
— Gdzie? gdzie? — zawołał i schwycił list z rąk żony.
Jednym rzutem oka objął treść całą. Brzmiała ona widocznie krótko i stanowczo, stanowczej, prędkiej żądając odpowiedzi. To też Bartnicki długo się nie namyślał.
— Dobrze, dobrze!... proszę powiedzieć, że tam zaraz przyjdę! — rzucił woźnemu i zaczął zbierać się do wstawania.
— Józiu, nie wstawaj — prosiła żona.
Pan Józef zaczął się niecierpliwić.
— Wypiłbyś wprzód śniadanie...
— Potem, potem!... Gdzie są moje rzeczy?
Z gorączkowym pośpiechem zaczął się ubierać. Wszystko z rąk mu wypadało, a wszystko, co włożył na siebie, było jakby cudze. Frak mundurowy wisiał na nim, jak na kościotrupie, wychudłe ręce sterczały z wązkich rękawów, nerwowo kurcząc się w pośpiechu; koszula gięła się i rozpadała. Przez miesiąc nie strzyżenia broda, nierówna, strzępiona, podnosiła bladość oblicza, wśród którego świeciły oczy chorobliwym blaskiem. Dzieci, zbite w gromadkę, przypatrywały się trwożnie to ojcu, to matce, która w milczeniu, z zaciśniętemi ustami, krzątała się około śniadania.
Bartnicki pożegnał się pośpiesznie.
— A kawa?
— Prawda!
Strona:Mieczysław Bierzyński - Kancelista.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.