szli... spraw »przepaść!« Czekałem na was z jedną robotą; nikt tak ładnie, jak wy, nie pisze. Trzeba jednak śpieszyć... — i podał mu plikę papierów.
Kancelista z należytym szacunkiem wysłuchał przemowy. W milczeniu przyjął papiery, a w parę minut siedział na dawnem swem miejscu i pisał.
Czuł, że go siły opuszczają, ale i teraz chciał się przemódz — wszak dotąd tak mu się dobrze udawało. Chwilami robiło mu się ciemno przed oczyma, to znowu zdawało mu się, że stół wirować zaczyna, najpierw zwolna, później chyżej, coraz chyżej — i Bartnicki nerwowo chwytał za kałamarz, jakby się lękając, aby czarna struga nie zalała rozpoczętej pracy. Szum jakiś tętnił mu w uszach, Bartnicki odchodził prawie od przytomności, pisał jednak dalej.
— Poszlibyście, kolego, do domu — radził ten lub ów z towarzyszy.
— Robota pilna — brzmiała odpowiedź.
To też, gdy po czwartej wracał do domu, stróż musiał pomódz Solskiemu wprowadzić go na schody, taki był słaby.
— Widzisz, Józiu — mówiła żona — po cóż jeździłeś do biura.
— Musiałem, duszko, musiałem... Odpocznę chwilę, a potem marsz do roboty. Wszak są papiery?
— Leżą na biurku.
— To dobrze, bardzo dobrze; robota pilna, sam prezes mi to mówił. Wiesz, Franiu? na mnie
Strona:Mieczysław Bierzyński - Kancelista.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.