czekali z tym raportem[1]. Dowodzą, że ja najładniej piszę z całego biura, choć można pisać ładniej, o! można!
Bartnicki, pomimo ciągłych odgróżek, że wstanie, przeleżał do wieczora. Dzieci obsiadły go wszystko troje — on pieścił je, żartował, obiecywał spacer do Łazienek. Żona przysiadła się do swej gromadki: nie wiedzieć, skąd nadzieja lepszego jutra wstępować w nią poczęła. Z uśmiechem dzieliła ich żarty i pieszczoty.
— Słuchaj, Franiu — zaczął mąż i, uśmiechając się, szepnął jej coś do ucha.
— Dałbyś spokój!...
— A widzisz, nie chciałaś mi wierzyć!... Darować sobie nie mogę, że przeleżałem bezczynnie prawie cały miesiąc. Czuję, że będę zdrów!...
Po herbacie dzieci poszły spać. Pani Józefowa chciała jeszcze coś robić, ale i ją bezsenność poprzedniej nocy przemogła. Bartnicki tylko nie dał światła gasić, gdyż miał niby wstać na chwilę do roboty. Cisza zalegała dokoła, przyrywana miarowym ruchem wahadła: tik-tak, tik-tak... Ale co to? Zegar iść przestał? Nie, on idzie dalej; to Bartnickiemu szumi w uszach straszliwie, że go nie słyszy. Jakaś niespokojność go ogarnia: siada, kładzie się znowu, chce wołać na żonę — głos mu w krtani zamiera; znów siada i znów bezwładnie opada na poduszki... Wspomnienia przeszłości tłoczą mu się do głowy, a wszystkie takie dziwne, bezładne. Nie wie: sen to, czy jawa? Nagle zdaje
- ↑ Urzędowe doniesienie piśmienne.