Strona:Mieczysław Bierzyński - Kancelista.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

nieustannie, znów więc pisać zaczynał i znów przestawał. Niemoc go jakaś ogarniała coraz bardziej. Już tylko arkusz do końca — odpocznie chwilę. Chce wstać — nie może. Coraz ciemniej robi mu się przed oczyma, daremnie sili się przemódz. Pióro zgrzytnęło na papierze — Bartnicki westchnął i głowę na stół opuścił...
Minęła godzina — on siedzi wciąż, głową o stół oparty.
Dnieć zaczynało. Nastało zaranie, z poza dachów i kominów wypłynęło słońce, błyszczące, wspaniałe. Pod oknem zebrały się wróble, świergocąc wrzaskliwie; ale ani blask słońca, ani świergot wróbli nie wyrwał go z zadumy. Może myśli o szczęśliwych chwilach przeszłości? Może na przyszłość plany układa, że nie słyszy, że zasnął przy pracy...
Około siódmej obudziła się Bartnicka: mąż, plecami do niej obrócony, wciąż siedział, jak wprzódy, głową o stół oparty. Nie mogła pojąć przyczyny.
— Józiu, ty nie śpisz jesze?
Pan Józef zasnął widocznie, bo i pytania żony nie słyszy.
— Józiu!... Józiu!!... Czemu nie odpowiadasz?... Józiu!...
Jakieś złowrogie przeczucia zaczęły się rodzić w jej głowie. Zarzuciła naprędce chustkę i trwożna podeszła do stołu: mąż trzymał pióro w zaciśniętej dłoni. Dotyka jego ramienia — milczy, wstrząsa — daremnie.
— Józiu!!... Józiu!!!... Obudź się!... — woła, szar-