Strona:Mieczysław Bierzyński - Kancelista.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

piąc nim w rozpaczy. — Józiu!!... — i podnosi jego głowę.
Krzyk straszliwy rozległ się w mieszkaniu — głowa Bartnickiego z głuchym łoskotem na stół opadła.
I koniec opowieści...
Ale! ale! W dwa dni potem wlókł się jednokonny karawan. Nawpół senny woźnica kiwał się na koźle, a za nim trzęsła się nędzna bejcowana[1] trumna. Za karawanem szła kobieta z trojgiem drobnych dzieci i garstka życzliwych.
Przechodnie z powagą kłaniali się nieboszczykowi, powozy ustępowały mu z drogi, czyniono mu jednem słowem honory, jakich z pewnością za życia nie odbierał. Kobieta w żałobie szła i nie widziała nic prócz trumny i dzieci.
Przed wielkim gmachem, kolo którego przeciągał kondukt[2] pogrzebowy, stało dwóch mężczyzn z tekami pod pachą. Uchylili kapeluszy.
— Znów pogrzeb! — zauważył niechętnie jeden.
— Aha!... — odparł towarzysz. — A propos,[3] wiecie... Bartnicki umarł, a szkoda: pisał »prosto« litografia.
— Szkoda...
Miał więc i mowę pogrzebową...






  1. Bejca — grunt pod farbę, ordynarna farba.
  2. Orszak.
  3. Ale, ale... (franc.).