łyżek; misa mleka i garnek kartofli znikły wokamgnieniu. Zagrobina przeżegnała się, dzieci poszły za jej przykładem i zerwały się z swych siedzeń.
Słotwiński zapalił krótką fajeczkę.
— A może bielizna zżółknie?
— Eh, niech pan Słotwiński pali — mówiła Zagrobina, prasując dalej. — Nic nie szkodzi: co ma zżółknąć...
— Bo to rozmaicie mówią... — i puszczał dalej kłęby dymu.
Zaledwie dziatwa uprzątnęła od kolacyj, co było jej obowiązkiem, już Frania usiadła staremu na jednem kolanie, Ignaś rozkwaterował się[1] na drugiem, Michaś oparł się z boku, Jaś tylko stał spokojnie. Zaczęła się rozmowa. Dzieci, jak dzieci, pytały bez końca, stary objaśniał im i odpowiadał, ćmiąc dalej fajeczkę.
Na chwilę rozmowa się urwała i znów:
— Dziadusiu...
— Czego chcecie?
— Powiedz nam bajkę! mój dziadusiu, mój złoty dziadusiu...
— My tak słuchać lubimy...
— Kiedy już żadnej nie umiem, wszystkie wam opowiedziałem...
— To którą starą... mój biały dziadusiu! przymilała się Frania.
— Ej, turkawko! nie kuś starego...
— Tylko się nie gniewaj!
— No, dobrze, opowiem wam bajkę.
- ↑ T. j. rozgościł się.