nie dwóch pijaków rozpoczęło zwadę, kiedy wpad Jaś przerażony i blady.
— Mamo... pali się!
— Jezus Marya!...
— Co się pali? Gdzie się pali? — pytał stary gwałtownie.
— Ja nie wiem...
Ruch na ulicy się wzmagał, rozległy się krzyki:
— Gore!!! Pali się!!! Gore!!
Stary się zerwał, gdy wtem drzwi otwarły się z łoskotem. Na progu stał jeden z robotników, jak trup, blady.
— Jakóbie... fabryka się pali!...
— Fabryka?! — zawołał i wypadł na ulicę. Krwawa łuna widniała na niebie.
Bez czapki, z rozwianym włosem, pędził Słotwiński w stronę zabudowań fabrycznych. Tchu mu co chwila brakowało, przystawał i znów pędził dalej. Potrącano go, pchano, o mało nie przejechały go konie — on nic nie słyszał, nic nie widział prócz łuny na niebie...
Jeszcze się łudzi nadzieją... Nie! nie! już niema wątpliwości: fabryka słoi w płomieniach.
Stary zatoczył się i oparł o drzewo.
Przed nim ogień bucha i pryska. Miliardy iskier sypią się dokoła; dym czarny, gęsty gryzie i dusi... Setki ludzi walczy z rozszalałym żywiołem — napróżno! Ogień szerzy się coraz bardziej, coraz dalej...
Słotwińskiego pod drzewem już niema...
Strona:Mieczysław Bierzyński - Niepłakany.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.