— Do... fabryki.
— Co też panu Słotwińskiemu przyszło do głowy?! Ledwieśmy się docucili w nocy, i pan chce iść do fabryki? Toć doktor wyraźnie powiedział, żeby spokojnie leżeć, póki się nie zagoi. Niewielkie rzeczy, kość nienaruszona...
Stary patrzał na nią dużemi oczyma: zdawał się dopiero teraz przypominać przejścia zeszłej nocy. Przed oczyma stanął mu straszny obraz pożaru — przypomniał sobie, że ratował z innymi. Tak, był bardzo blizko... więcej nie pamiętał. Sięgnął ręką do głowy i syknął z bólu.
— Niech się też pan położy — mówiła Zagrobina.
Usłuchał.
— Wszystko... Mój Boże!...
Przez drzwi nawpół otwarte wszedł Ignaś z Franią, trzymając się za ręce. Dzieci stanęły w nogach łóżka, trwożnie spoglądając na »dziadusia«, który leżał teraz z przymkniętemi oczyma. Zagrobina mówiła prawdę: rana nie była ciężka, skóra na głowie aż do kości przecięta, ale kość nie naruszona. Rano opatrywał ją felczer, zwany »doktorem«.
— Jeżeli gorączka się nie wzmoże — mówił — no, to pewnie i nic mu nie będzie; trzeba jednak zawsze głowę okładać zimnym kompresem[1], bo się może wywiązać zapalenie mózgu... Zresztą, może do szpitala?...
Zagrobina aż się żachnęła.
- ↑ Okładem.