Strona:Mieczysław Bierzyński - Niepłakany.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

Zagrobina westchnęła, w izdebce znów się zrobiło cicho; każdy zdawał się pytać z przerażeniem w duchu, czy go nie spotka los Zgagi.
— Myśmy właśnie przyszli — począł Ludwinek — do was wedle rady.
— Cóż ja wam poradzę?!
— Zawszeć jesteście najstarszy między nami, to może co i poradzicie... Możeby iść do pana Felsensteina i prosić, żeby nam dał jakie zajęcie. Spaliły się główne warsztaty, ale kuźnie zostały.
— Ha! może i da się co zrobić.
— Spróbować nie zawadzi.
— Juścić, toć my tylko pracować chcemy.
— Nie poszlibyście z nami, Jakóbie?
— Dobrze; kiedy trzeba, to się człek zwlecze....
— Ani myśleć, panie Słotwiński! — zawołała Zagrobina — nic z tego nie będzie... Dzisiaj niech pan leży spokojnie, zaraz okład zmienię. Póki głowa nie zagojona, z łóżka ani krokiem... Jutro...
— To jutro, moi drodzy... dziś bardzom słaby...
Ani przypuszczał Słotwiński, że nazajutrz nie będzie się mógł ruszyć. Gorączka się wzmogła, głowa bolała straszliwie, zimne okłady co chwila trzeba było zmieniać. Zagrobina cały dzień przy nim siedziała. Około południa przyszli towarzysze — nie puściła ich nawet do chorego, bo doktór, którego rano zawezwała, zabronił mu rozmowy, zapisując jakieś lekarstwo. Zagrobina uprosiła Dederkę, aby wstąpił na chwilę, wracając, i powiedział, co odpowiedziano im w »kantorze«.
We dwie godziny wszedł pocichu Dederka