Strona:Mieczysław Bierzyński - Niepłakany.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

i skinął na nią ode drzwi. Zagrobina wyszła na palcach do pierwszej izby, żeby nie budzić starego. Już z twarzy zmiarkowała, że niedobre będą nowiny.
— I cóż? — spytała półgłosem.
— Nic — odparł i umilkł.
— Widzieliście się z nimi?
— A jakże: pan dyrektor do nas wyszedł.
— No i cóż? Mówcież prędzej!
— Cóż będę mówił?.. Powiedział, że fabryka się spaliła, więc jej niema, to i roboty być nie może, bo pan poniósł daleko większe straty, pół miliona rubli, kiedy żaden z nas nic nie stracił, bo każdy może iść do innej fabryki i tam pracować...
— Ciekawam gdzie, jak jedna fabryka w mieście!
— Tak mówił...
— A w kuźniach? Mówił, że są kowale; zresztą gadali, że w kuźniach zostaną się tylko ci, co to ich z zagranicy przywieźli...
— Pan widział się z wami?
— Nie, lokaje puścić nie chcieli. Pan kasyer tylko mówił to samo...
— A on jaki?
— Jak zawsze: polazł do kasy, bo się kantor nie spalił.
Zagrobina milczała. Nagle zagadnęła:
— Więc mówicie, że lokaje nie chcieli wpuścić?
— Juścić, gadali, że pan chory.
— Łżą!...
— Pewnie...