otwarły się drzwi i do izdebki weszła zadyszana Zagrobina. Słotwiński spojrzał na nią z przestrachem.
— Co się stało? — zawołał. — Mówcie! Znowu nieszczęście?
— Wyjechali!
— Kto... kto wyjechał?
— A któżby: p. Felsenstein!
— Toć wróci.
— Skąd!... wyjechał zagranicę, pani pojechała... Cztery dni chodziłam, prosiłam się lokajów, żeby puścili... Co dnia mi »jutro« kazali przychodzić, a dziś pan wyjechał...
— Cóżeście wy od nich chcieli?... — zapytał stary, i krzaczaste brwi zbiegły mu się pod czołem. Zagrobina spojrzała na starego; nie wiedziała, co odpowiedzieć: w tajemnicy przed starym chciała dlań coś zrobić, a teraz...
Ale brwi już się rozsunęły i przygasłe oczy łagodnie na nią patrzały: stary ją odgadł i nie pytał.
W miarę, jak siły wracały staremu, coraz czarniejsze myśli snuły mu się po głowie. Nim wstał z choroby, wiedział o wszystkiem: i o tem, że robotnikom nie dano żadnego zajęcia, ni zapomogi, i o tem, że fabrykę nie zaraz miano odbudować. Sąd przeprowadził już śledztwo, skąd pożar wynikł — i wykrył, że »z niewiadomej przyczyny«. Wszystko było w porządku. Stróż, jak dawniej,