Strona:Mieczysław Bierzyński - Niepłakany.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

Fabryki... nie było!
Wtem głosy kilku osób zwróciły jego uwagę. Wstyd mu było łez przed obcymi — obtarł je szybko i stanął na boku; jacyś panowie, między nimi dyrektor i kasyer, zbliżali się do pogorzeliska.
Obojętni przechodzili koło starca, który stał z odkrytą głową, trzymając za rękę chłopaka z zaczerwienioną twarzą. Było ich pięciu; mieli z sobą papiery, plany, regestra; oglądali, pisali, liczyli. Jednego z nich tytułowano »inspektorem«; Słotwińskiemu obijały się o uszy: »ubezpieczenie«, »składki«, znów »ubezpieczenie«, »dwakroć« i t. d.
Nikt słowa do niego nie przemówił — przyszli i poszli dalej.
Jaś pociągnął za rękę »dziadusia«.
— Co to za panowie?
— To przyjechali ocenić straty, przez pożar zrobione.
— A po co?
— Żeby zapłacić za wszystko, co się spaliło.
— Czy i tobie, dziadusiu, za tę ranę zapłacą?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wróciwszy do domu, Słotwiński zastał Zagrobinę przy pracy. Dzieci, jak zawsze, przyjęły go okrzykiem radości, on przywitał się z niemi i poszedł do swej izdebki wypocząć chwilę.
Położył się na łóżku i dumał. Niewesołe były jego myśli. Poza nim życie pełne trosk i bólów, przed nim — kto wie, co go czeka? Z chwilą spłonięcia fabryki stracił wszystko, co przez długie lata kochał, co mu zastępowało rodzinę, do czego, jak pies, był się przywiązał. Nie rozumiał siebie