brakło: próbował, ale kilof z rąk mu wypadał. Siadał więc najczęściej na boku i patrzał, lub gawędził z którym. Odzyskał w końcu dawne siły, w głowie mu tylko czasami tak okrutnie szumiało, że rady dać sobie nie mógł. Czasami znowu zdawało mu się, że świat się cały kręci — i wówczas chwytał się rękoma przedmiotów, żeby nie upaść. Felczer objaśniał, że to skutki rany. Z każdym dniem coraz mniej mówił, coraz dłużej przebywał za domem, wreszcie, jak wyszedł raz rano, pożegnawszy się z dziećmi, tak więcej nie wrócił.
Daremnie Zagrobina wypytywała ludzi, czy nie widzieli starego. Dawali jej najsprzeczniejsze wskazówki; jeden tylko stróż fabryczny napewno jej mówił, że tego dnia przyszedł Słotwiński, jak zwykle, na pogorzelisko, obszedł je kilka razy dokoła, stawał, patrzał, potem wziął kamień z dawnych ścian gmachu, schował do kieszeni i poszedł prosto przed siebie.
— Hardy był... nie chciał mojego chleba — myślała Zagrobina i miała żal do niego.
Nikt go więcej nie widział.