Strona:Mieczysław Pawlikowski - Baczmaha.pdf/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Towarzystwo pań, z któremi nazajutrz miałem podziwiać wschód słońca na Bystrej, rozłożyło się na polanie obozem koło rozpalonej watry, do której panna Józia dorzucała ciągle znoszone przez górali gałęzie kosodrzewia i jałowcu. Kipiał samowar, a matka panny Józefy (będę ją nazywać panią Józefową) rozlewała w szklanki herbatę.
Towarzystwo, oprócz wspomnianych, składało się jeszcze z trzech osób. Panna Ksawera, starsza siostra panny Józi, rozkrawywała porcye szynki i chleba, a ciotka jej, panna Róża, starsza siostra pani Józefowej, ze zwykłą swą elokwencyą prawiła coś do p. Bolesława, który słuchając jej arcynabożnie ze zwieszoną głową i zmrużonemi jak szpareczki powiekami, z po za tych szpareczek zerkał bokiem na pannę Ksenię, a dla kontenansu prawą ręką zbierał do kupy oba swoje rudawe długie wąsy i pociągał je flegmatycznie na dół. Pan Bolesław ubiegał się o względy panny Kseni, a protegowany przez wszechwładną ciocię, uważany był już prawie za narzeczonego. Był on zresztą majątkowo dość dobrą partyą, ładnie śpiewał basem i był dość