Że ni śladu, ani słychu
Nie zostanie nawet po mnie...
— Nie trać nadziei. Zwolna przyjdziesz do zdrowia, siły wrócą. Tylko bądź dobrej myśli i nadziei nie trać.
Nie dosłyszał. Nachylił ku mnie głowę z tym gestem, właściwym ludziom głuchym: dłoń przy uchu i usta przetwarte.
— Nadziei nie trać! — powtórzyłem.
Milczał chwilę, potem rzekł:
— Nadzieję cichem powtórzyły echem
Brzegi jeziora, doliny i knieje,
Zbudził się Konrad i z dzikim uśmiechem
Gdzież jestem — wołał — tu słychać nadzieję?...
— Antosiu — rzekłem — chciałbym cię zapytać...
Nie dał mi dokończyć. Przypomniał Słowackiego wiersz i wyciągając ku mnie ramię, zadeklamował:
— Bo to szaleni, co się wiecznie śmieją
I każdą rozpacz farbują nadzieją...
Zaczął się śmiać dzikim śmiechem, który mnie dreszczem przejmował.