Strona:Mieczysław Pawlikowski - Baczmaha.pdf/268

Ta strona została uwierzytelniona.

Co ja mu powiem? jaką mu dam pociechę, jak wiatyk na wieczność? gdybyż można choć chwilkę dać mu jeszcze szczęścia! — Takie myśli jak błyskami przemknęły mi przez głowę.
— Józia cię kocha! — wrzasnąłem mu w ucho.
Podniósł nieco głowę, spojrzał na mnie sennem okiem, którego blask, chwilowo rozpalony, gasł, jak dogasająca iskra.
Poruszyły się jego wargi, jakby usiłował przemówić.
Otworzył wreszcie usta i wydobyło się z nich jedno, jedyne słowo, okrzyk, strasznym, przeciągłym, jakby podziemnym, z głębi grobu wydanym głosem, jedno słowo, mnie samemu tylko zrozumiałe:
— Baczmaaaa...ha...
To był ostatni wyraz, jaki z ust jego usłyszałem. Długo brzmiał mi w uszach. Dziś jeszcze go słyszę, gdy wspomnę na ową chwilę.
Od tego dnia nie widziałem już Antosia. Rok minął.