Strona:Mieczysław Pawlikowski - Baczmaha.pdf/34

Ta strona została uwierzytelniona.

Zatrzymałem towarzysza i wyciągając ramię w tym kierunku, zawołałem z radością:
— Tam!
Zaledwie wyrzekłem to słowo, on już zeskoczył z progu i zanurzając palce w szczeliny popękanej skały, na której całem opierał się ciałem, zsuwać się zaczął po perci z zręcznością godną najdzielniejszego z przewodników. Z pod stóp jego żwir i piasek sypał się w przepaść za każdym krokiem w dół.
Nagle spojrzałem i włosy stanęły mi na głowie z przerażenia.
— Stój! — wykrzyknąłem. Ale już było zapóźno.
Dziś jeszcze gdy o tem piszę, przechodzi mnie mrowie od stóp do głowy. Spostrzegłem, że ścieżynka która oderwała się i odpadła całkowicie za wywierzyskiem, tak, jak to widzieliśmy z dołu, usunęła się również prze dniem w jednem miejscu, tak iż na przestrzeni trzech do czterech stóp, nie było jej już wcale i tylko niezgłębiona zionęła pod nią przepaść...
Dzielny młodzieniec spostrzegł niebezpieczeństwo w ostatniej dopiero chwili i śmiałym