Strona:Mieczysław Pawlikowski - Baczmaha.pdf/56

Ta strona została uwierzytelniona.

stromej perci nie męczyłem się wcale. Tchu mi teraz nie brakło, a tak lekko mi było oddychać, jakbym się odrodził i jakby mi wróciły młodociane lata mego towarzysza. Rychło straciłem go z oczu. W dziesięć minut może po wyjściu, poznałem po rozlegającym się huku, że Antoś zabawia się znowu strącaniem w przepaść kamieni. Przyspieszyłem kroku. Nie wiem, czy kiedy szedłem tak żwawo na jakiej wycieczce.
Droga jednak była daleka. Minęła godzina, minęły dwie już dawno, zanim z pośród skał wydostałem się na owo trawiaste zbocze, wiodące na szczyt góry. Rozglądałem się teraz, aby o ile można, w najbliższym kierunku zmierzać ku tej kępie kosodrzewiny, gdzieśmy złożyli nasze torby i pledy.
Ruszam więc dalej. Jeszcze paręset... jeszcze kilkadziesiąt kroków, a będę już na szczycie. Pogoda przecudna. Ani chmurki na błękicie. Wiatr ustał.
Podnosząc się za każdym krokiem, ujrzałem wreszcie kosodrzewinę.
Ze zdziwieniem spostrzegłem jakąś pod krzakiem postać, siedzącą na trawie.